Warsztaty wspinaczkowe – relacja uczestnika
Jak co roku w dniach 5-12 sierpnia odbyło się szkolenie wspinaczkowe. Wtorek, był dniem poświęconym na dotarcie, każdy próbując minimalizować koszty szukał najlepszego rozwiązania. Mistrzowi, a raczej mistrzyni udało się dojechać za dosłownie 4 zł.
Większość ekipy stanowiła płeć żeńska, co chyba nikomu nie przeszkadzało. Z niecierpliwością czekaliśmy co tym razem nowego może nas zaskoczyć. Nauka węzłów i podstawowe zasady bezpieczeństwa również zostały przez nas przyswojone.
Bardziej zaawansowani, którzy już po raz kolejny postanowili zmierzyć się z własnymi słabościami zakładając trudniejsze trasy. Nowicjusze w świetnym nastroju czekali na możliwość wspinaczki. Niektórych przerażała wysokość i świadomość wchodzenia na skały. Każdy mógł nauczyć się asekuracji, a co ważniejsze zaufania do osoby która nas asekuruje
Widoki były cudowne. Po trudach jakie przyniosła nam wspinaczka nadszedł czas na chwilę odpoczynku. Powrót do naszej pięciogwiazdkowej stodoły odbył się w niesamowitej atmosferze. Najpierw obiad a potem obowiązkowa drzemka poobiednia. Po południu jednogłośnie zdecydowaliśmy pojechać na pobliski zalew. W załadowanych po brzegi samochodach, we wszystkich możliwych miejscach, ale z uśmiechami na ustach dotarliśmy na miejsce. Rekreacyjnie wypożyczyliśmy ekipą rowerki wodne, co jak się okazało później świadczyło o udziale w wojnie. Chwila relaksu, a po chwili donośny krzyk „kontakt z tyłu!”. Na wielu twarzach ukazało się początkowo zmieszanie, a sekundę później widać tylko trzy rowerki nacierające na siebie. Krzyk i nieświadomość późniejszych działań były stresujące. Przy zderzeniu czołowym odkryliśmy zamiary wrogiego statku.
Nasz statek, pełen dziewczyn został zaatakowany przez wrogo nastawionych piratów którymi dowodziła Pani Beata. To było niczym walka o przetrwanie. Nie pomogła nawet solidarność jajników. Uparcie broniła swojego statku wraz z ekipą. Poległyśmy…Cały Baobab za burtą próbował odbić statki. Śmiech, płacz i krzyk razem wzięte. Krzyki były tak donośne, że nawet trzciny, które miały nam służyć za schronienie ich nie stłumiły. Obsługa sprzętu zaczęła się niepokoić i wędrować wzdłuż brzegu celem oceny sytuacji na froncie. Po skończonej bitwie morskiej odholowaliśmy ledwo płynące statki do brzegu. Reakcja Pana obsługującego sprzęt, bezcenna. Może dlatego kolejnego dnia odmówił nam wypożyczenia okrętów bojowych. Plan kolejnego dnia był podobny, oczywiście oprócz rowerków których nie udało nam się zdobyć. Postanowiliśmy , skoro już tam byliśmy, jakoś zorganizować czas. Pogoda nie dopisywała, ale inwencja twórcza Pana Marka nie pozwoliła nam na nudę. Zaczęliśmy się bawić niczym małe dzieci, co przyciągnęło uwagę ludzi postronnych, a najbardziej dziadka w żółtym czepku, który się nam uważnie przyglądał. Swoim czujnym okiem szybko spostrzegł, że nie umiem pływać, więc zaoferował lekcję.Pomimo sceptycznego podejścia okazało się że dziadek ma podejście pedagogiczne i specjalizuje się nie tylko w pływaniu. Zmęczeni, mokrzy wróciliśmy do stodoły, zajeżdżając po drodze do sklepu. Jakoś trzeba było podsumować dzień, a jednogłośnie zdecydowaliśmy się na ognisko.
W piątek, 8 sierpnia, zapowiadała się słaba pogoda. Pojechaliśmy więc zwiedzać zamki. Jeden z nich, bardzo zniszczony, zaś drugi, odnowiony pozwolił nam choć na chwilę przenieść się do dawniejszych czasów. Duchów nie było, choć ostrzegawcze znaki się pojawiły. Zasmuciło to nas niezmiernie bo z nieukrywaną radością chcieliśmy się z nimi przywitać. Pogoda się poprawiła. Popołudnie spędziliśmy na zwiedzaniu jaskini. Większość ekipy była po raz pierwszy więc w ich oczach malował się strach. 50-metrowa jaskinia pozwoliła pokonać niektórym lęki. Krzyki, szepty, i przekleństwa sypały się gęsto. Zalew, jak co popołudnie był naszym nieodłącznym punktem wycieczki. Wieczorne plany odbiegły nieco od standardów. Postanowiliśmy się wybrać na nocną wspinaczkę. Strach w oczach, niepewność, a może podekscytowanie nową przygodą? Każdy mógł znaleźć coś dla siebie. O przyśpieszone bicie serca też nie było trudno. Jedna z tras, której początek znajdował na wysokości gdzie reszta tras się kończyła, wzbudzała ciekawość. Tam nawet osoba asekurująca musiała się „przyautować”. Dostrzec ziemię nie było możliwości. Wejście na tą trasę podnosiło morale. Zakończyliśmy wspinaczkę w okolicach północy. Zmęczeni od razu padliśmy spać.
W sobotę, pomimo lekkiego grymasu zmęczenia na twarzy poszliśmy na skały. Humory się szybko poprawiły, atmosfera stawała się coraz luźniejsza. Część ekipy pojechała na kurs spadochronowy, a my do 16 siedzieliśmy na skałach. Szybki powrót na długo wyczekiwany obiad, chwila odpoczynku i zjazdy linowe, na które każdy czekał z nieukrywaną radością. Bardziej zawzięci próbowali swoich sił w walce z Lechworem. Znalazłam się w tej nielicznej grupie lecz pomimo mojego zaangażowania i uporu skała nie ustąpiła i po 2 próbach byłam tak zmęczona, że zrezygnowałam. Postanowiłam zrelaksować się podczas zjazdów i puścić wodze fantazji. Za małą namową kilka osób wraz ze mną zdecydowało się na zjazd głową w dół. Niezapomniane przeżycie. Kolejny dzień zakończyliśmy w granicach północy.
Niedzielny poranek, nie różnił się niczym od poprzednich. Wybraliśmy się na „Faszystowski Ogródek”. Był to przełomowy dzień, gdyż niektórzy po raz pierwszy zdecydowali się wchodzić z dolną asekuracją. Ja po zaliczeniu kilku tras postanowiłam podjąć się bardziej wymagającej. Z racji tego, że jestem zbyt wysoka, momentami sprawiało mi to trudność. Wzrost to nie wszystko, ale w tamtym momencie przydałyby mi się odrobinę dłuższe ręce. Przygotowana do wpięcia ekspresu poczułam zaburzenia grawitacji. Zdążyłam szybkim ruchem podczepić ekspres do uprzęży i zaczął się lot. Był to chyba najdłuższy niespodziewany lot na tegorocznych skałkach, a na pewno najgłośniejszy. Najważniejsze, że do ziemi zabrakło mi odrobinę i oprócz kilku ran nic groźnego się nie stało. Ktoś w końcu musiał przypłacić krwią. Wieczór zapowiadał się dość spokojnie. Przymusowa dezynfekcja, Ci co byli wiedzą, że z ekipą medyków nie ma co dyskutować. Wszyscy w radosnym nastroju udaliśmy się na grilla. Wielu z nas dowiedziało się o głęboko ukrywanych kolejnych, po grze na harmonijce, umiejętnościach Fryzjera, który z pasja i zaangażowaniem przyrządzał nam dania z grilla. Kolejny dzień można uznać za udany.
W poniedziałek wykruszyła się większość ekipy, ale pomimo mniejszej liczebności dalej dogadywaliśmy się znakomicie. Był to nasz ostatni dzień poświęcony wspinaczce, ale dalej robiliśmy to z pełnym zaangażowaniem odkrywając każdą skałę na nowo. Powoli zbliżaliśmy się ku końcowi. W zależności od planów każdy wracał na własny sposób. Część naszych pojechała w poniedziałek popołudniu, lecz nie do domu. Ich ambitne plany sięgały nieco dalej. Postanowili odbyć jeszcze wycieczkę po górach. Reszta postanowiła spędzić jeszcze noc w luksusowej stodole by zapamiętać ten rzędkowicki klimat. We wtorek po południu została już tylko po nas pusta stodoła. Teraz do maja będzie stać pusta wyczekując aż gromada zapaleńców napełni jej ściany radosnym śmiechem. Do zobaczenia!
Hobbit
[Not a valid template]